Pages

.

Od Hyacintha do Brooklyn

- Przemęczasz się.
- Nieprawda.
- Hia.
- Destiny, mówię serio.
- Też mówię serio braciszku, ja, Awurcia i mamy się martwimy. Hyacinth ty jesteś przepracowany. - siostra pokiwała zawiedziona najpewniej moim zachowaniem głową i powoli przejechała łapami po mojej sierści na karku, co wywołało delikatne dreszcze, przyjemne, na szczęście.
- Des, umiem o siebie zadbać. - wymruczałem, układając głowę na wyciągniętych przed sobą, prostych łapach, wzdychając cicho po chwili zastanowienia, w końcu nie było aż tak źle, kilka zarwanych nocek i trochę więcej godzin treningu mnie nie zmiażdży.
- Jakoś tego nie widzę. Niby taki jesteś dorosły, a zawsze kończy się tak samo. Ciągłe przysypianie i zaspany ton, niezrozumiałe i nielogiczne wypowiedzi, a przecież jesteś tak inteligentny. - ostatnie dwa słowa wysyczała przez zaciśnięte prawie że z całych siły zęby, a ja odruchowo wywróciłem się na plecy i przyciągnąłem siostrę do siebie, odruchowo, bo tak robiłem za młodu, często mówiła w taki sposób gdy zaczynało jej w głowie wręcz pulsować ze złości do mnie. Zamknąłem ją w ciasnym uścisku i poddając się, westchnąłem zrezygnowany, pozwalając jej dmuchać mi nerwowo w sierść na szyi, gdy lekka złośc powoli odsuwała się.
- Mogę pogadać z ciocią. Twoja złość nie jest mi w życiu potrzebna. Jeszcze mi oko wydrapiesz. - siostrzyczka gwałtownie się rozchmurzyła i zachichotała mi ciepło w klatkę, pochylając głowę, po czym odepchnęła się ode mnie i wyszczerzyła perliście białymi zębami, powodując tym samym niewidoczne dla większości drgnięcie jednego kącika ust w górę, dla niej widoczne wręcz doskonale.
- Dziękuję. Wyśpij się Hiuś. - pokiwałem jej głową na zgodę, po czym odprowadziłem wzrokiem do wyjścia, gdzieś tam jeszcze rzucając krótkie "do jutra", bo spotkać na pewno się spotkamy - Des i Awur zawsze przesiadywały ze mną na stołówce i gadały jakieś głupoty, doprowadzając zazwyczaj do szaleństwa. Mimo to, postanowiłem jednak, że dotrzymam słowa i porozmawiam z Brooklyn na ten temat, a przynajmniej spróbuję, już i tak zbyt "upadłem" za szybko odpuszczając sobie próby podjęcia posadki dowódcy asasynów i trzeba było znaleźc jakiś zamiennik...
Ale to nie na teraz, na teraz potrzebny był sen, dużo snu, od osiemnastej do drugiej w nocy dokładnie, bo po drugiej w nocy trzeba wyjść na polowanie i zjeść przed wszystkim innym.

Po obudzeniu się o wczesnej godzinie wyszedłem z komnaty, obiecując jeszcze zaspanemu organizmowi porządną dawkę kofeiny po powrocie z lasu, uważając zarazem przy wychodzeniu z zamczyska, aby na korytarzu nie narobić za dużego hałasu. Stukające pazury o posadzkę stały się nagle wyjątkowo głośne, więc z energicznego truchtu musiałem zwolnić do powolnego kroku, oddychając powoli i równomiernie. Starałem się nie myśleć za dużo, a skupić się tylko i wyłącznie na nocnym polowaniu, a potem powrocie do domu i zapełnienia gęby gorącą kawą. Potrzebowałem tego, dzienna dawka kofeiny zawsze jest dla mnie dobra, pewnie wielu powie niezdrowa, jednakże uzależniająca zarazem, więc za dużo z tym nie zrobię, zbyt tego mi trzeba.

Jeleń.
To złapałem, jeśli jeszcze nie zrozumieliście, dobra, może nie "to złapałem" dupki, nie musicie mnie poprawiać, na to zapolowałem, to zabiłem, lepiej już wam do jasnej? Wracając jednak do rogatego, który boleśnie kopnął mnie w brzuch, aktualnie jego zakrwawione zwłoki leżały przede mną, bez sporego kawałka uda. Krew spływała w dół mojej żuchwy i skapywała z kosmyków sierści na szyi, barwiąc wilgotną, zieloną trawę na ciemny, szkarłatny kolor. Westchnąłem cicho i pochyliłem się nad jego nogą, wgryzając w miękkie mięso, zębami rozrywając skórę. Brzuch bolał niemiłosiernie, a zakwasy po tonach treningów i biegów poczęły się głośno odzywać, wołając o odpoczynek, albo chociaż gorącą kąpiel, na rozluźnienie. Chętnie bym wziął jedną, w blaszanej misie, aby po prostu móc zanurzyć się w ciecz i odciąć się od wszystkiego i wszystkich, aż wszystko by ucichło, odeszło. Żebym mógł posiedzieć w ciszy i samotności, otoczony gorącą parą i chłodnym powietrzem, na zmianę uderzającymi w mokre ciało.
Zostawiłem resztę z ciała i mięsa na środku polany, po czym ruszyłem z powrotem do zamku, z krwią nadal skapującą co jakiś czas z czarnego futra wprost na ziemię. Starałem się utrzymać równy, ale pośpieszny krok, aby móc rzeczywiście się umyć i nie mieć lepiących się pukli oraz odoru bijącego ode mnie. Zerknąłem na niebo, nadal ciemnoniebieskie, pokryte milionami, czy więcej, gwiazd, oddychając ciężej, próbując ignorować palący ból w, w sumie, całym ciele.
Ale zamiast przejść przez wejście zamczyska, uderzyłem w coś mniejszego i lżejszego od siebie, skutecznie odbijając to coś, a raczej, lepiej powiedzieć, tego kogoś do tyłu. Otrzepałem się gwałtownie i zerknąłem w dół, na biało biszkoptową kuleczkę, kulkę, no dobra, która była moją ciotką, Brooklyn, córka dziadków i odruchowo odsunąłem się i pośpiesznie przeprosiłem. Może i była moją rodziną, ale zarazem dowódczynią, więc szanowanie jej było wręcz moim obowiązkiem. Plus, jako jedna z niewielu, była całkiem okej i mógłbym się z nią... "zaprzyjaźnić".
- Wybacz. - burknąłem cicho, zauważając kilka czerwonych plam na jej jasnej sierści, po czym przypomniałem sobie wczorajszą rozmowę z Destiny i obietnicę którą jej złożyłem. - Ale w sumie, dobrze, że na ciebie trafiłem, muszę porozmawiać.
<Brook?
Nie wiem. Jestem zła, smutna, zmęczona i nic nie potrafię.>

No comments:

Post a Comment